Przez główną ulicę przewijały się grupy turystów, studentów w wytartych dżinsach, trampów i rocznych lub też wiecznych podróżników na minimalnym budżecie. Motele i bary zapełniły się białymi ludźmi nadciągającymi w lecie niczym fale suchego powietrza- to przybywającymi, to znów opuszczającymi miasto dla dzikiej prowincji. Tylko ja utkwiłem w jednym punkcie. Wszystko oddalone było o minimum kilka dni drogi po jednych z najdzikszych bezdroży Azji, podczas gdy ja wpakowałem się w sam środek liczącej przeszło milion mieszkańców betonowej doliny- pułapki. Sytuacja, której nie przewidziałem przyjeżdżając tu pociągiem przez Syberię, wiedziony pragnieniem poznania najrzadziej zaludnionego państwa na świecie- Mongolii.
Mając pozostać w stolicy na rok, już w pierwszych wolnych dniach skierowałem swoje kroki w najbardziej naturalnym dla mnie kierunku, w stronę wynoszących ponad 2000 metrów i ciągnących się na południe od Ułan Bator gór Bogd Chan.
Będące częścią pasma Henteyn, wypełniającego prowincję Tov i pokryte płaszczem cedrowych lasów, stoki Bogd Chan okazały się szybko ciekawsze niż przypuszczałem. Już bowiem w ciągu krótkich wypadów zacząłem odnajdywać zupełnie dzikie rejony oddalone zaledwie o dzień marszu od cywilizacji. Okazały się one jednym z najstarszych rezerwatów przyrody na świecie, którego założenie datuje się na rok 1778, kiedy to rejony masywu Bogd Chan leżały w strefie wpływów Mandżurów. To właśnie tą datę uznaje się za początek nazwy masywu oznaczającej Świętego Króla, jak również podjęcie pierwszych buddyjskich ceremonii mających na celu oddawanie dwa razy do roku hołdu lokalnym bogom. Co ciekawe Mongołowie utrzymują, że te lesiste rejony były rezerwatem już w trzynastym wieku, kiedy to Czyngis Chan przebywał tu ze swoją armią obozując nad rzeką Tuul wijącą się wokół podnóży Bogd Chan. Wtedy to nakazem wodza zabronionym miało być polowanie, wycinka drzew oraz trwałe zamieszkiwanie w obrębie rezerwatu. Niestety, jak często ma to miejsce w przypadku nomadycznego ludu bez instytucji i bibliotek, brak jest rzetelnych źródeł historycznych potwierdzających te informacje.
Dla mnie wszystko to wydawało się niezwykle egzotyczne i nie kryłem radości z faktu, że w zasięgu kilkugodzinnego spaceru znajduje się tak majestatyczna i bogata w historię góra, gdzie na tle kopców kamieni i barwnych pali ozdobionych kolorowymi flagami i wstążkami fotografują się dumnie rzadcy niedzielni turyści z Ułan Bator i jeszcze rzadsi podróżnicy z przewodnikami w dłoniach. Stojąc obok ogromnego kopca kamieni oraz drzew ozdobionych kolorowymi wstążkami cieszyłem się bardzo, że zdobyłem uchodzący za święty i niezwykle ważny dla Ułan Bator szczyt. Nie mogłem być bardziej naiwnym. Prawda była taka, że choć malownicze to jednak małoznaczące wzniesienie zwane Tushee Gun jest popularnie mylone z prawdziwą świętą górą ukrytą znacznie dalej na wschód, o wiele trudniej dostępną i jakby skrywaną w rozległym masywie Bogd Chan.
Czas w Ułan Bator mijał bardzo szybko na uczeniu się nowego miejsca, trudnych dźwięków języka, opanowywaniu przechodzenia przez ulice pośród impulsywnego ruchu drogowego, przeciskaniu między samochodami i unikaniu kieszonkowców. Kolejne wyzwania nowego świata i obserwowanie dynamiki niezwykle szybko rozwijającego się miasta były ciekawe. Bycie częścią nowego społeczeństwa, o którym nie wiedziałem wiele, zdawało się intrygujące na każdym kroku.
Nie dało się też nie lubić wiecznej atmosfery przygody oraz przewijających się coraz to nowych przyjezdnych z plecakami. Moje mieszkanie stale kogoś gościło. Ludzie wiecznie w drodze skądś dokądś. Rozentuzjazmowani jadący na prowincję, lub powracający wycieńczeni i zachwyceni. Potargane spodnie, piach w butach, końskie włosie we wszystkich zakamarkach sprzączek i klamer. Nowe dziury w starych plecakach. Nie mogłem doczekać się na moją kolej. Lato jednak szybko minęło, a goście odeszli. Z nastaniem jesieni poczułem jakbym wyjechał do innego kraju, choć tkwiłem w jednym miejscu. Hotele i knajpy na głównej ulicy opustoszały. Sprzedawczynie w sklepach z pamiątkami coraz częściej zaczęły pozwalać sobie na drzemki w środku dnia.
Ja natomiast coraz lepiej poznawałem otoczenie Ułan Bator. Moją uwagę przykuła północna część miasta okryta egzotycznym morzem białych kopuł. Ta część stolicy, zwana dystryktem jurt, stanowi dom około 700 tysięcy ludzi, czyli ponad połowy ludności miasta. Wielokrotnie przekraczałem te rejony wiedziony chęcią spędzenia czasu w górach, tym razem na północ od Ułan Bator.
Pasmu Chingelt Khairkhan brakuje nieco do 2000 metrów ponad poziom morza, ale ani trochę do miana widowiskowego. Ciągnące się po horyzont wzgórza rolują się i mienią barwami żółci i brązu. Jesienią były już solidnie wysuszone, a nieprzyjemne podrywy wiatru sprawiały, że wielokrotnie powracałem z tułaczek w tym rejonie kompletnie szary od kurzu i piachu. Przy okazji jednego z wypadów dostrzegłem w dolinie jakby daleką odnogę Ułan Bator. Coś na wzór małej osady z buddyjskim klasztorem po środku. Całość zbyt ukryta w nieznanym zakątku i zbyt ciekawa, by nie zachęcić mnie do powrotu przy kolejnej możliwej okazji.
Zainteresowany miejscem i kulturą jakiej przyszło mi doświadczać, zacząłem poszukiwania informacji u znajomych i w opracowaniach. Szybko zorientowałem się, że istnieją obszary niedokładnie opisane przez książki i Internet. Luki w informacjach. Wyszukiwarki dostarczają mnóstwo odpowiedzi, szybko jednak przekonałem się, że sporo z tej wiedzy to amatorskie teksty, mylne dane, opracowania będące kopią kopii czegoś bez rzetelnego źródła. Niektóre z nich znajdują nawet swoje echo w renomowanych przewodnikach, gdzie konfrontacja opisów niektórych miejsc z rzeczywistością sugeruje, że autorzy nie zweryfikowali faktów, a być może nawet nie widzieli niektórych z opisywanych miejsc. Wszystko to sprawiało, że jeszcze bardziej chciałem odkrywać te tajemnicze otoczenia Ułan Bator doceniając wartość każdego doświadczenia. I jeszcze chętniej szukałem informacji u autochtonów.
Zupełnie z zaskoczenia i jakby za wcześnie spadła na nas zima. W halloween stojąc w grupie znajomych i łapiąc taksówkę w drodze do jednego z wielu klubów uzmysłowiłem sobie nagle jedno: będę potrzebował więcej ciepłych ubrań. W pierwszych miesiącach mrozów, od których zamarzały mi powieki, oddalenie się od miasta wydawało mi się samobójstwem. Powoli jednak uczyłem się spędzać coraz więcej czasu na zewnątrz. Bardzo szybko przekonałem się, że największym wrogiem moich wypadów będzie wiatr, a wyprawy dalej od miasta możliwe będą jedynie w bezwietrzną pogodę.
Dzielnica Chingeltei oddalona od centrum Ułan Bator około dziesięciu kilometrów zwykle dostępna była zniszczoną drogą asfaltową. W okresie moich eksploracji, okazała się jednak czasowo odcięta z powodu robót drogowych. Większość aut osobowych odbywała tą podróż wzdłuż krętego koryta zamarzniętej rzeki. Ja postanowiłem odbyć ją pieszo, jako że zima pozwalała mi na kompletne zamaskowanie twarzy i zniknięcie w ciekawych dla mnie zakamarkach dystryktu jurt okalającego podnóża gór Chingelt Khairkhan. Jak łatwo się domyślić, pewne części tego dziwnego tworu urbanistycznego były fascynujące. Niektóre wręcz przerażające. To w końcu najzimniejsze getto na świecie. Labirynt wąskich przejść i zagród strzeżonych przez psy, dla których jakkolwiek zamaskowany, pozostawałem nadal obcy. Ślepe uliczki wijące się wzdłuż przyniszczonych ogrodzeń, bramy ze zdobytej po kawałku blachy, rzadcy przechodnie puszczający zaniepokojone spojrzenia, wszystko to wraz z zimnem nadawało niesamowitego klimatu odmienności tego lodowego świata od miejsc, do których przywykłem.
Podczas jednej z włóczęg, kiedy to po paru godzinach spędzonych w temperaturze minus trzydziestu dotarłem do zabudowań buddyjskich, zaskoczył mnie widok daleki od kolorowych zdjęć z magazynów turystycznych- obraz zniszczonego i wypłowiałego kompleksu budynków z walającymi się kawałkami gruzu i śmieci. Jednakże całość wciąż w jakiś sposób pozostawała majestatyczna na tle ośnieżonych wzgórz, zapewne za sprawą toczącego się tam życia i naturalnego codziennego bytu, którego mogłem być świadkiem. Na placu obok świątyni, w świeżym śniegu bawiła się grupa mnichów. Ubrani w tradycyjne stroje deel siłowali się jak zapaśnicy. Szybko wciągnięty w wir pytań i uścisków zdołałem uniknąć brania udziału w zapasach. Nie mogłem jednak odmówić kubka gorącego tsutecaju. Zaproszony do świątyni rozsiadłem się pośród zapachów kadzideł i dźwięków mantr kilku mężczyzn. Pozostali obsiedli mnie dookoła i obsypali pytaniami o to skąd pochodzę, czym się zajmuję i dokąd się udaję. Ciepło drewnianej świątyni w kształcie dużej jurty oraz mleko z herbatą rozgrzewały mnie równie szybko, jak uczucie radości na ten moment siedzenia pośród przyjaznych mnichów. Nie pozostawałem dłużny i łamanym mongolskim, ruskim i angielskim zadawałem również swoje pytania, ucząc się nieco o ich obowiązkach wobec świętej góry Chingelt Khairkhan.
Okazuje się, że w określonych przez gwiazdy i astrologów terminach, raz lub dwa razy do roku mnisi udają się na czczoną przez ich klasztor górę, aby złożyć uroczyście dary. Jest to ważny punkt w ich życiu liturgicznym. Wydarzenie, mające korzenie głęboko w historii całej doliny, w której umiejscowiony jest Ułan Bator. Wczesne osady zakładane w tym rejonie miały bowiem związek z lokalizacją zapewniającą błogosławieństwo i ochronę lokalnych duchów. Około czterystu lat temu powstało tu na herbacianym szlaku z Rosji do Chin miasto Urga, którego dzisiejsza nazwa, Ulaanbaatar oznacza Czerwonego Bohatera.
Z nastaniem środka zimy nie miałem już złudzeń, że to będzie dla mnie zupełnie nowe doświadczenie. Lód pokrywający drogi i chodniki, rewia zimowej mody futer i czap oraz ciągłe wyzwania pogody nakazywały mi testowanie naturalnych wełen wielbłądzich oraz coraz grubszych getrów i skarpet. Szykując się na zimno i starając się pozostać na zewnątrz coraz dłużej starałem się także zachować wszystkie zmysły. W okolicach świąt i sylwestra niektórzy współpracownicy opuszczali nagle Mongolię, by nigdy już nie powrócić. Obstawianie zakładów na to, kto z nowych zastępców pozostanie, a kto ucieknie zrywając kontrakt, stało się ciekawą rozrywką. Całe to doświadczenie wokół życia w najzimniejszej stolicy świata okazało się inne niż się spodziewałem. Odmienne od tego, co serwuje nam wyobraźnia karmiona książkami. Trudniejsze. Z drugiej strony, w każdej minucie tej egzystencji było niepowtarzalne piękno. Lodowisko na placu Sukhbaatar, lodowe rzeźby przed dyskoteką, czy sportowe auta ścigające się po zamarzniętej rzece Tuul dawały niesamowity obraz świata, gdzie lód scala przeszłość z postępem. Dodatkowo moje prywatne poszukiwania przyniosły skutki. Podczas nieśmiało nastającej wiosny, znalazłem górę o nazwie Chingelt Khairkhan wspomnianą wcześniej przez mnichów.
Odległy kilkanaście kilometrów od centrum i liczący zaledwie 1949 m n.p.m. szczyt zwieńczony był sporym ovoo, kopcem kamieni, którego trzykrotne okrążenie ma zapewnić pomyślność i spełnienie marzeń. Obrazu dopełniała umiejscowiona tam końska czaszka, dar złożony bogom po śmierci najlepszego ogiera. Całe miejsce ozdobione było kolorowymi flagami modlitewnymi, które poruszane wiatrem wypuszczają nieprzerwanie słowa modlitw. Nieco poniżej szczytu znajdowało się miejsce, o którym słyszałem w monastyrze- kolejne rozległe ovoo z otaczającym je kręgiem marmurowych pomników przedstawiających postacie z buddyjskiego panteonu. Do tego jeszcze więcej flag, błękitnych szali hadak oraz woń gnijących kadzideł z jałowca unosząca się w powietrzu. Zawiedziony zorientowałem się, że zjawiłem się za późno. Modlitwy musiały zakończyć się kilka dni przed moim przybyciem. Dookoła wciąż widoczne były ślady rozlanych alkoholi, wosku ze świec, a z przodu ułożony był stos wypieków i inne dary pozostawione duchom podczas rytualnej ceremonii. Wyraźnie umknęło mi coś, co bardzo chciałem zobaczyć, ale terminy takich uroczystości nie są nagłaśniane w dzisiejszych czasach. Po dwóch pokoleniach ateistów wychowanych przez komunę, buddyzm dopiero powoli odżywa w cieszącej się dziś wolnością religijną Mongolii.
W okolicach szczytu zauważyłem też dziwną kamienną rzeźbę przedstawiającą uśmiechnięte stworzenie wysokie na około metr i owinięte w błękitny hadak. Nie wiedziałem, co sądzić o pociesznym potworze przypominającym nieco żabę. Szybko okazał się on być moim tropem w kierunku kolejnej świętej góry. Tylko one mają bowiem swoich władców, boskie postacie czczone przez wiernych.
Tak też zorientowałem się, że istnieją cztery góry w czterech pasmach okalających Ułan Bator tworzące symetryczny krzyż, gdy połączy się je liniami na mapie. Od wieków uznawane za święte i czczone przez cztery odrębne dzielnice miasta zdawały się odtąd wzywać mnie i nie dawać mi spokoju. Jednak jakiekolwiek informacje wyszukane w dostępnych mi opracowaniach nie były ścisłe, a czasem wręcz zwodnicze. Nawet sami Mongołowie pytani o góry, wskazywali rozbieżne kierunki.
Spędzanie dni w obrębie Rezerwatu Bogd Chan na południe od stolicy nie zawiodło mnie ani razu. Całe pasmo szczytów przebijających się często powyżej dwóch tysięcy metrów jest odizolowane i zapomniane przez zarówno strażników jak i turystów. Nie ma oznaczeń szlaków, a wszystkie przebiegające przez lasy ścieżki należą do dzikich zwierząt, w tym wilków i niedźwiedzi. Jedynie w rejonie doliny Zajsan spotykałem spacerowiczów i zbieraczy szyszek cedrowych, których nasiona rozprowadzane są w handlu ulicznym Ułan Bator. Poza tą doliną rozciągało się już tylko królestwo dzikiej przyrody.
W maju, choć dni były ciepłe i pogodne, noce nadal pozostawały chłodne i przypominały mi o tym, jak dość mam już zimy. Mimo to udałem się wzdłuż pasma Bogd Chan, głębiej w góry niż kiedykolwiek wcześniej. Musiałem oddalić się od rejonów, które kryły dziwne tajemnice. Kilkakrotnie ostrzegano mnie przed doliną, nieoficjalnie nazywaną prezydencką, rządowym obiektem z pałacem u jego początku oraz drogami prowadzącymi w góry i niknącymi w lasach. Dodatkowo w połowie lat dziewięćdziesiątych w sąsiednim rejonie ukrywała się też grupa uciekinierów z więzienia rabując rzadkich turystów w dolinie Zajsan. Zabawne o ile lepiej czułbym się nie mając wiedzy na temat niektórych zdarzeń. Na szczęście jednak już po dniu marszu udało mi się przekroczyć skryte w lasach i niewidoczne z dolin gruzowiska pełne głazów wielkości aut, by zniknąć w pustych górach. Poranek w namiocie rozstawionym pod różowo fioletowym niebem ogrzanym wschodzącym słońcem rozegnał wszelkie niepokoje. Wciąż jednak główny cel moich wypadów, intrygująca formacja skał wzbijająca się ponad lasy, pozostawała nieodkryta. Wszystko przez otaczające cały płaskowyż lasy uniemożliwiające zlokalizowanie szczytu. Ogromne jęzory pełne niewygodnych do marszu skał i bulderów okalały niektóre stoki uniemożliwiając prostą marszrutę i utrudniając pracę na kompasie. Po raz kolejny góra musiała zaczekać, a ja wycofać się, ścigając się jak zwykle z czasem.
W maju minął rok od mojego przyjazdu do Ułan Bator i wiedziony różnymi motywami postanowiłem pozostać w Mongolii na jeszcze sześć miesięcy. Kupiło mi to nieco czasu na dalsze eksploracje gór. Kolejna okazja natrafiła się w lipcu, gdyż w samym środku upalnego mongolskiego lata miał miejsce coroczny festiwal Naadam, czyli tradycyjne zawody w łucznictwie, jeździectwie i zapasach. Znając już to święto z poprzedniego roku, postanowiłem odszukać intrygujący mnie szczyt. Upał zdawał się starać uprzykrzyć mi każdą chwilę. Dodatkowo komary zmusiły mnie do rozbicia sypialni namiotu w środku dnia, by spokojnie zjeść posiłek. Najbardziej niedogodnym było dla mnie jednak ograniczenie wody do niesionych w plecaku zapasów. Całe pasmo Henteyn jest bowiem bardzo suche, nawet w zalesionych północnych stokach.
Przed wieczorem jednak znalazłem szczyt Tsetsee Gun liczący 2258 metrów nad poziom morza. Wygląd i klimat miejsca wprawiły mnie z miejsca w zdumienie. Modlitewne flagi i młynki, ławki, szale hadak, drobne rzeźby, świeczki, darowizny z banknotów i ogromny kopiec ovoo pośrodku, a wszystko otoczone ogromnymi formacjami skalnymi niczym ścianami świątyni. Z boku falliczne rzeźby mające za zadanie zbalansowanie żeńskiej energii matki ziemi. Wszystko zadbane i znów ze śladami niedawnych obrządków i ceremonii. Nawet na maszcie wisiała jeszcze ogromna i porządnie wykonana flaga Mongolii. Ze szczytu, w odwrotnym kierunku niż z którego się zjawiłem, odchodziła górska ścieżka, którą rano podążyłem w stronę małej miejscowości i dalej do Parku Narodowego Terelć.
Przez resztę drogi przebytej w palącym słońcu upalnego mongolskiego lata zastanawiałem się, czy to możliwe, że spędziłem nocleg w tym samym miejscu, gdzie osiem stuleci temu medytował sam Czyngis Chan. Książka zatytułowana „Tajemna historia Mongołów” wspomina o umiłowaniu wodza do gór, gdzie jak wierzył był bliżej „wiecznych niebieskich niebios”. Istnieje kilka wzmianek o samotnych trzydniowych wędrówkach Czyngis Chana, podczas których starał się ułaskawić duchy i prosić o błogosławieństwo przed rozpoczęciem swoich krwawych wypraw. Zapewniając wszystkim wolność religijną, sam był jednak wyznawcą szamanizmu.
Choć bardzo cieszyłem się ze swojego odkrycia, coś niepokoiło mnie w głębi. Kwadrat mający opierać się czterema rogami o cztery święte góry wydawał się bardzo niemiarowy. Coś zaburzało symetrię i nie byłem pewien, gdzie szukać czwartej góry i którym informacjom wierzyć. Postanowiłem skupić się na symbolice. Szczyt Tsetsee Gun był bowiem strzeżony przez patrona, któremu w tymże miejscu oddawano cześć. Był nim mityczny ptak Garuda zwany pożeraczem, władca Bogd Han. Misternie wyrzeźbiony w metrowej wielkości kamieniu pół człowiek- pół sęp z kluczem symbolizującym powodzenie w jednej ręce i kwiatem lotosu symbolizującym równość i czystość w drugiej. W dziobie trzymał węża, jego dowód na to, że zło nie będzie tolerowane. To oblicze człowieka- ptaka intrygowało mnie przez długi czas.
Dzięki informacjom o mitycznych patronach świętych gór zorientowałem się, że pierwszy szczyt zaliczony przeszło rok wcześniej nie był częścią wyróżnionej honorami czwórki. Góra zwana popularnie Bogd Chan z niby- świętym miejscem odległym o dwie godziny marszu od Ułan Bator okazała się być zwyczajnym szczytem dla niedzielnych spacerowiczów i turystów z przewodnikami w dłoniach. Wciąż brakowało mi dwóch gór, a ogólnikowe informacje oszukiwały mnie od samego początku.
W lecie ulice ponownie zalane zostały przybyszami wyglądającymi mi bardzo futurystycznie w technicznych ubraniach i kapeluszach niczym na safari. Moje mieszkanie znów zapełniło się gośćmi, znajomymi, rodziną i przyjaciółmi. Stali się przypomnieniem o innym świecie z funkcjonalnymi sygnalizatorami świetlnymi, bezpiecznymi pokrywami studzienek kanalizacyjnych, kierowcami zatrzymującymi się przed przejściami dla pieszych, ciepłą wodą w kranach i wszystkich wygodach, o których zdążyłem zapomnieć.
Wyprawy w góry zostały odłożone na bok pomimo kurczącego się czasu, jaki pozostał mi w Mongolii. Zająłem się za to wraz z odwiedzającą mnie siostrą oglądaniem muzeów i monastyrów. Zwiedziliśmy zimowy pałac ostatniego króla Mongolii, cudem nierozjechany buldożerami przez Rosjan, oraz monastyr Gandan Khiid z kopią statuy buddy o imponujących rozmiarach. Oryginalna została przetopiona podczas komuny na pociski balistyczne. Co bardzo nam się podobało, to groźne tradycyjne maski wykorzystywane niegdyś podczas religijnych tańców Tsam. Wśród nich znalazła się jedna z wizerunkiem ptaka Garudy z góry Tsetsee Gun przechowywana w muzeum Choijin Lamy, a obok niej inna, symbolizująca swym ciemnym obliczem starca zwanego Czarnym Szamanem. Wskazówka w moich poszukiwaniach, którą wtedy przegapiłem.
W lecie odłożyłem na bok wyprawy w góry wokół stolicy na rzecz innych włóczęg. Udało mi się kilkakrotnie wyjechać na jakiś czas dalej ze stolicy. Smak podróży po rozległych bezdrożach Azji nie zabił jednak ochoty na dokończenie zaczętej pracy wokół czterech świętych gór. Udało mi się zebrać informacje i zrozumieć nieco więcej na temat ich kultu. W listopadzie, na miesiąc przed wyjazdem, udałem się na zachód w stronę prozaicznie i łyso wyglądającej góry, która jak wierzyłem miała być brakującym szczytem w mojej kolekcji.
Po opuszczeniu w kursowym autobusie okrytego brązowym smogiem Ułan Bator, udałem się pieszo w stronę podnóży masywu góry Bayanzurh, co znaczy bogate serce. Wysuszony step okryty był grubym szronem, a gdzieniegdzie i śniegiem. Rzekę skuł gruby lód pozwalając mi przez jakiś czas ślizgać się po tafli tuż pod nosami bacznie obserwującego mnie stada jaków. Później nadjeżdżający znikąd samochód osobowy zatrzymał się obok, a pijany kierowca ze szczerą chęcią pomocy usiłował zapakować mnie do środka. Nie mogłem doliczyć się ilości pasażerów, ale jasnym było, że już się nie zmieszczę. Wytłumaczyłem, że i tak udaję się w góry i opuściłem serdecznych i rozbawionych ludzi.
Bardzo szybko po wkroczeniu na stoki wyrastającej na 2004 metry ponad poziom morza góry Bayanzurh otworzyły się przede mną doliny i pasma niewidoczne z dystansu i dwugodzinny marsz w stronę szczytu stał się bardzo ciekawy. Pomimo mrozu czułem na ustach i twarzy promienie słoneczne opalające szybko moją skórę. Lekko spocony i podekscytowany doszedłem do szczytu, by zorientować się, że nie będę na nim sam. Intensywne zapachy artz, czyli kadzidła ze zmielonego jałowca zdradziły mi, że przy kopcu ovoo odbywała się ceremonia. Znalazłem to, czego tak bardzo chciałem doświadczyć.
W listopadzie, z dala od ludzi i turystów, miało miejsce naturalne i skromne składanie darów z rąk grupy Mongołów zamieszkujących zachodnie dzielnice Ułan Bator. Po krótkim powitaniu i wymianie grzeczności zauważyłem uśmiechy na ich twarzach, częsty rezultat moich prób posługiwania się lokalnym językiem. Co dla mnie najważniejsze, zostałem zaakceptowany i usadowiony z boku. Mogłem obserwować to, co było najprawdziwszym rytuałem składania darów, a nie widowiskową imprezą zainicjowaną przez biura turystyczne w celu pobudzenia ekonomii, czy też sztucznym show opłacanym z kieszeni żądnych zdjęć reporterów. Siedząc pośród ludzi mile spędzających chwile we własnym gronie na szczycie góry, starszych pań wymieniających uśmiechy i panów ubranych częściowo w tradycyjne stroje i częściowo w dżinsy i puchowe kurtki poczułem, że cały trud włożony w błąkania się po górach został wynagrodzony. Dziwny biały człowiek, który przybył z nikąd i mówił nieco po mongolsku został przyjęty jak jeden ze swoich. Pozyskałem wtedy coś, czego nie da się kupić ani przybić w paszporcie. Coś, czego również nie da się odebrać i pozostanie moje na zawsze.
Kobieta w złotym stroju deel nadawała mantrom rytm i tempo, pozostali podejmowali te melodie za nią. Mały bębenek w jej dłoni wydawał z siebie monotonne dźwięki będące jednym z wymiarów modlitw. W powietrzu rozpływał się zapach ogniska i kadzideł będących wonną postacią moralności. Uczestnicy ceremonii w skupieniu okrążali kamienne ovoo rzucając dookoła kolejne produkty podawane im przez prowadzącą rytuał. Ryż, mleko, liście herbaty, wódka i inne proste dary mające symbolizować oddanie się wszystkimi zmysłami dla religii. Teatr błękitnego nieba dookoła nas dopełnił piękna.
Gdy uznałem, że nastał mój czas, pożegnałem grupkę ludzi ze szczytu świętej góry Bayanzurh i udałem się dalej na wschód podziwiając widoki sięgającej po horyzont pustki rolujących się łagodnie wzgórz. Tamtego dnia, pomimo mrozu nie miałem ochoty schodzić z gór, wiedziałem jednak, że nadciągający zmrok przyniesie natychmiastowe i niebezpieczne ochłodzenie. Łapiąc stopa na jedynej drodze w dolinie obserwowałem niknące wśród wzgórz ostatnie ciepłe promienie. Niedługo potem jechałem już w busiku zaintrygowanych moją ogorzałą twarzą pasażerów. W jakiś sposób czułem się spełniony, pomimo że nadal pozostała mi ostatnia góra i kilka tygodni do wyjazdu z kraju.
Listopad obsypał Ułan Bator świeżym śniegiem i skuł wszystko lodem. Ulice pokryły się zamarzniętą benzyną kapiącą z rur wydechowych będących na wiecznym ssaniu aut ugrzęźniętych w korkach. Chodniki zalśniły kolorami purpurowych zachodów słońca odbijanych prozaicznie w zamarzniętej ślinie pokrywającej beton wokół przystanków autobusowych. Dystrykt jurt kopcił na okrągło brudnym dymem palonych obficie opon, śmieci i węgla. Miejskie życie toczyło swoją odwieczną rutynową walkę o przetrwanie. Ja na szczęście znalazłem towarzysza do kilku wypadów w góry. Znajomy Amerykanin przyleciał do Mongolii prosto z Alaski i z radością udał się ze mną kilka razy w dzikie rejony dookoła Ułan Bator. Kilkakrotnie biwakowaliśmy pośród skał i cedrowych lasów, raz spędzając noc przy minus trzydziestu stopniach.
W takiej temperaturze lasy zdawały się być pozornie martwe i niebezpiecznie ciche nie licząc rzadkich trzasków suchych drzew oraz naszych kroków wydających ostre skrzypienia. Przyroda wyzuta z wilgoci i szczelnie okryta szronem sprawiała wrażenie obcego świata innej planety. Osłonięci szczelnie od mrozu i pokryci lodem rozbiliśmy późne obozowisko w bezpiecznym od zabójczego wiatru miejscu między skałami. Rozgrzani lekko wódką zapakowaliśmy się w śpiwory wraz ze wszystkim, co nie powinno było zamarznąć. Pożerając wzrokiem ostatnie płomienie ogniska zasnąłem zastanawiając się, czy mróz może czasem nabrać materialnych kształtów przyprawiając zagubionych ludzi o lęki i paranoje nieznane jeszcze psychologom.
Biwakowanie przy minus trzydziestu nie było aż tak trudne, jak by się zdawało. Temperatura odczuwalna wydaje się za sprawą suchego powietrza o kilka stopni cieplejsza od rzeczywistej. Nic nie przemaka, drewno pali się mocnym żywym płomieniem, a słońce ślizga po niebie tuż nad horyzontem przez długi czas. Z drugiej strony zamarzają rzeczy, które byśmy o to nigdy nie podejrzewali, a część sprzętu zwyczajnie przestaje działać. Nie odbierało mi to jednak radości z przebywania na łonie natury. Poruszając się po górach nie korzystałem z map, mając całą topografię zapamiętaną i przećwiczoną podczas oglądania pasm z różnych miejsc. Okazało się to niezbędne podczas ostatniej samotnej włóczęgi do gór Songino, ciągnących się około dwudziestu kilometrów na zachód od Ułan Bator.
Kiedyś zachodnie części miasta zwane były Maimaicheng, a zamieszkiwali je chińscy handlarze. Co roku pod koniec lata udawali się oni na świętą górę w celu złożenia darów. Moim ostatnim celem było znalezienie miejsca ich pielgrzymek. Podróż rozpocząłem jako pasażer busa wyglądającego jakby garażowany był w zamrażalniku. Przez okna nie byłem w stanie dostrzec nic poza zarysami wzgórz odcinających się bielą od błękitnego i bezchmurnego nieba. Tuż za lotniskiem pod Ułan Bator rozpocząłem dwugodzinny marsz wzdłuż rzeki Tuul po śladach wyznaczonych przez stada jaków. Zanim jeszcze stanąłem u podstawy gór, mróz zaczął dobierać się do mojej twarzy. Na widok pasma Songino zapomniałem jednak o niedogodnościach. Obraz ciągu dwutysięczników onieśmielił mnie nieco. W duchu uśmiechnąłem się na informację przeczytaną kiedyś w jednym z popularnych anglojęzycznych przewodników mówiącą, że aby wspiąć się na tą górę, wystarczy zajechać do miejscowości Biokombinat i udać się przez most w stronę szczytu. To zupełnie jakby powiedzieć komuś, że aby wspiąć się na Giewont musi udać się do „miejscowości Krupówki”, a następnie w górę potoku i w stronę skalistego szczytu. Jednak to, że nie wiedziałem dokąd mam się udać, pobudzało moją wyobraźnię. Wdałem się więc w rozmowę z dwójką pracowników przerabiających stary PGR na hotel. Nie byli w stanie pokazać mi dokładnie świętej góry, ale poprosili o poświęcenie nieco wódki w ich imieniu, gdy już się tam dostanę. Poszukiwań nie ułatwiał fakt, że Songino nie jest wcale najwyższym szczytem pasma. Wiedziałem, że czekał mnie wielogodzinny spacer.
Po rozgrzewającej wspinaczce na główny grzbiet odkryłem z radością, że im wyżej, tym cieplejszy stawał się dzień. Już wkrótce zostawiłem w dole morze gęstego i mroźnego powietrza wyścielającego doliny, by rozkoszować się nieskazitelnym błękitem nieba, siejącego rozgrzewające promienie. Rzadkie tropy rysi i koziorożców przecinały moją drogę w stronę szczytu wieńczącego ostre pasmo skalistych grzbietów ośnieżonych jakby cukrem. Ciężko mi było uwierzyć, że te jałowe góry porasta wszędzie cebula, co znajduje odzwierciedlenie w ich nazwie- Songino. Być może lato dostarczyło by poparcia dla słuszności nazewnictwa.
Podziwiając widoki rozumiałem coraz bardziej dlaczego w XIII wieku Czyngis Chan uznał barwne dorzecze Tuul za oazę godną jego zmęczonej armii. Jak donosi „Tajna historia Mongołów” rozbił on obóz w Czarnym Lesie, który do dziś rozpościera się u stóp Songino.
W konfrontacji faktów i mitów na temat tego regionu niewiele było informacji którym mogłem zaufać. Uciekając się do lokalnych wierzeń i buddyzmu zagłębiłem się bardzo daleko w historię, by przekonać się, że gdy rozgrzebie się mongolski buddyzm, dojdzie się wprost do szamanizmu, wiary Czyngis Chana. Religia ta głosi, że dusze zmarłych wędrują w przyrodzie szukając miejsca spoczynku w drzewach, skałach, czy górach, nie pamiętając, że były niegdyś ludźmi. Im potężniejszy duch, tym wspanialszy obiekt. Stąd ceremonie mające na celu pomóc duszom w spokojnym osiedleniu się oraz dary składane na kopcach ovoo dla ojca niebieskiego. Dzięki tym informacjom poznałem genezę kultu góry Songino, najwyraźniej zamieszkanej w czasach zakładania osady Urga przez potężnego szamana, który po śmierci został pogrzebany w szamańskim rytuale mającym ułatwić mu zjednanie z naturą. Stał się władcą góry wznoszącej się ponad Czarnym Lasem. Czczony przez lokalną ludność i nazwany Czarnym Szamanem został wciągnięty później do panteonu buddyjskiego. Olśniło mnie, że jego wizerunek, czarną maskę wykorzystywaną w tańcu Tsam widziałem wcześniej w muzeum Choijin Lama w Ułan Bator, leżącą tuż obok Garudy. Zupełnie przypadkiem dowiedziałem się, że również i Garuda, pół człowiek- pół sęp był w odległych czasach duchem zwanym Shonkhor, przed którym czuli trwogę najwięksi szamani. Duchem, który rozwścieczony byłby w stanie zasłonić swoimi ogromnymi skrzydłami słońce.
Zbliżając się do ostatniego z moich czterech szczytów nie mogłem czuć większej radości. Wieńczący górę kopiec ovoo oraz kamienny posąg Czarnego Szamana zakryte były śniegiem i wyraźnie dawno nie odwiedzane. Dookoła rozpościerała się egzotyczna panorama, a stare buddyjskie flagi modlitewne zmrożone były na kość. Ja jednak byłem nieobecny, oddalony już nie tylko od cywilizacji ale i od teraźniejszych czasów. W głowie przywołałem całą swoją półtoraroczną wędrówkę przez cztery święte góry, stosy materiałów, wieki historii i mieszające się wpływy buddyzmu i szamanizmu. Byłem w stanie wyobrazić sobie obraz armii wojowników i jurt rozłożonych w Czarnym Lesie i stad koni zbitych w ciasne grupy dla zachowania ciepła.
Z Songino, ponad mgłą, widoczny był wyraźnie wzbijający się ku błękitnemu niebu masyw góry Bogd Chan, pod którą dawno temu rozbił swój obóz Czyngis Chan po siedmiu latach kampanii wojennych. W 1226 roku, po trzech dniach spędzonych samotnie w górach ruszył na kolejną wojnę przeciw Tangutom w północno- zachodnich Chinach, z której nie powrócił żywy. Jego ciało poprowadzono w orszaku elitarnych wojowników mordujących i palących wszystkich i wszystko na swojej drodze, a następnie pochowano w nieoznaczonym ustronnym miejscu pośród któregoś z setek pasm gór rozpościerających się jak Mongolia długa i szeroka.
Poszukiwanie jego grobu to duże tabu dla Mongołów. Pomimo to znajdują się ludzie twierdzący, że tego dokonają, lub też inni głoszący, że owy grób już widzieli. Ja jednak wierzę, że nigdy nie zostanie on odnaleziony pośród niezliczonych jałowych grzbietów i dolin tej zimnej przestrzeni, gdzie to nie góry ciągną się po horyzont, lecz horyzont zdaje się być zewsząd osaczonym górami. Wśród nich znajdują się bowiem cztery święte szczyty z drzemiącymi w nich wielkimi duchami trzymającymi straż nad ludem wielkiego wodza.