Wspomnienia niezapomnianych wrażeń oraz podróży do odległych miejsc, które miały miejsce podczas upalnych dni zeszłego lata powracają do nas podczas jesiennych wieczorów. Teraz, kiedy noce stają się dłuższe i chłodniejsze, nastaje dobry moment, by uporządkować obrazy miejsc, które odwiedziliśmy kilka miesięcy temu. Kiedy myślę o upalnym lipcu, przed oczami staje mi jedno: Mongolia.
Dźwięk klaksonów zlewa się w jeden donośny jazgot, gdy wraz z innymi przechodniami przeciskam się wśród samochodów sunących zderzak w zderzak w stronę Centralnego Stadionu. Jedynie grupka Mongołów konno przemierzająca Most Wolności zdaje się nie robić sobie nic z faktu, że główna arteria łącząca centrum Ułan Bator ze stadionem jest zapełniona do granic możliwości. Sytuacji nie ułatwia ani zepsuty samochód na środku drogi, ani konwój VIP- ów, ani też obecność półdzikich koni. Co prawda zwierzęta zostały dwa lata temu oficjalnie zakazane w ruchu ulicznym stolicy, najbliższe trzy dni stanowić będą wyjątek. Naadam, czyli największe święto Mongolii przymyka oczy na współczesne zakazy.
Tradycja odbywających się w dniach 11- 13 lipca celebracji sięga ośmiuset lat wstecz, do czasów Czyngis Chana. Obecnie lipcowe święto powiązane jest również z rocznicą rewolucji w 1921 roku i uzyskaniem niepodległości przez Mongolię. Przypominają o tym wszechobecne flagi i symbole narodowe, których przybywa im bardziej zbliżamy się do stadionu. Pusta zazwyczaj przestrzeń wokół tego miejsca zapełnia się od rana straganami, przyczepami i namiotami w których można bez umiaru jeść, pić, świętować i bawić się. Nie brakuje niepowtarzalnego mongolskiego rękodzieła, jak również chińskiej tandety. Przy odrobinie szczęścia znaleźć można kaszmir, kazachskie hafty, czy też orła spokojnie pozującego do zdjęć. Nie da się pominąć tradycyjnych mongolskich dań, jak choszor, czy buudz.
Podczas gdy gęsty tłum przeciska się labiryntami namiotów i straganów, ja brnę w stronę miejsca, w którym natychmiast zarażam się atmosferą ciszy i skupienia. W pierwszy dzień Naadamu bowiem najważniejsze są zawody w łucznictwie. Przyciągają one zawodników z całego kraju, którzy po eliminacjach w rodzimych aimagach (prowincjach) docierają wszelkimi możliwymi środkami transportu do stolicy, gdzie pragną wykazać się celnymi strzałami. Z fascynacją obserwuję drewniane łuki raz po raz napinające się do granic oraz strzały śmigające w stronę celi odległych dokładnie o sześćdziesiąt pięć metrów. Na wykonane w kilkuletnim procesie łuki składają się rogi, kora, drewno i sporadycznie już ścięgna zwierzęce jako cięciwy. Dyscyplina ta zdominowana jest przez starszych zawodników, jako sztuka wymagająca skupienia, opanowania i siły. Dowodem ich wprawy jest już sam fakt, że sędziowie ustawieni są tuż obok celów i śpiewem sygnalizują trafienie, bądź też błąd.
Wieczór w stolicy. Pierwsza noc Naadamu, podczas której tłumy przybyszy zalewają chodniki i ulice. Ułan Bator zamieszkuje 1,2 mln ludzi, co stanowi jedną trzecią populacji kraju. Powoli przeciskam się pośród Mongołów i rzadkich turystów. Dell, czyli tradycyjny strój miesza się z eleganckimi garniturami, czy też wytartymi dżinsami turystów. Strumień przechodniów rozlewa się na ulice utrudniając ruch samochodów. O moje ramię ociera się koń. Spoglądam na jeźdźca, którym okazuje się być elegancka kobieta. W strzemionach buty na wysokim obcasie. W oczach głęboka fascynacja metropolią. Przybysze z odległych aimagów często nie znają asfaltu, komunistycznych pamiątek w postaci budowli z wielkiej płyty, czy też niedoskonałych szklanych wieżowców w których majestatycznie odbijają się buddyjskie świątynie. Ułan Bator rozwija się w niewyobrażalnym tempie za którym nie nadąża technologia ani umiejętności taniej siły roboczej z Chin. Efekt końcowy, czasem groteskowy dla ludzi z zachodu, jest jednak fascynującą podróżą w przyszłość dla Mongołów żyjących na co dzień w stepie pośród stad półdzikich koni, reniferów, jaków, czy wielbłądów. Ta noc zapadnie przybyszom na zawsze w pamięci.
Drugi dzień Naadamu. Usiłując chować się w cieniu obserwuję jak kierowca naszego autobusu wraz z kilkoma pasażerami usiłują naprawić wyciek oleju. Reszta ludzi napawa się widokami pustki zamkniętej kurtyną łysych gór. Od czasu do czasu widzę nerwowe spojrzenia w stronę silnika i na zegarki. Każdy chce jak najszybciej dotrzeć do celu naszej podróży, czyli rozległej doliny oddalonej czterdzieści kilometrów od stolicy, gdzie dziś rozgrywa się najważniejszy wyścig konny Mongolii. Kluczowe wydarzenie dla wszystkich hodowców. Sześć kategorii, około tysiąca koni, dwadzieścia sześć kilometrów galopu. To najbardziej morderczy wyścig konny jaki zna ludzkość. Prawdziwy maraton, który nie zawsze przeżywają harde mongolskie konie. Można by powiedzieć, że jest to również sprawdzian umiejętności jeździeckich. Tylko że dżokejami są dzieci w wieku od sześciu do dwunastu lat. Cztero i pięcioletni jeźdźcy nie biorą udziału w zawodach od czasu kilku wypadków śmiertelnych. Starsze dzieci jednak nie muszą czekać z marzeniami o wielkiej chwale aż dorosną. Ich wielka szansa jest tu i teraz. Na wyciągnięcie ręki. Muszą jedynie utrzymać się na swoich wierzchowcach przez dwadzieścia sześć kilometrów szalonego galopu i doprowadzić je do mety. Prawdziwym zwycięzcą jest tu zawsze koń. Zyskuje on chwałę i szacunek dla siebie i swojego potomstwa.
Napięcie w tłumie jest już namacalne. Setki kibiców ściśniętych wzdłuż finalnego odcinka i przy mecie zaczyna się tratować, gdy na horyzoncie pojawiają się obłoki kurzu, a następnie sylwetki koni i telewizyjne land cruisery. Tak jak Ułan Bator zdominowane jest przez miejskie samochody, tak w stepie królem transportu pozostaje koń. Rozglądając się dookoła czuję się malutki widząc jak Mongołowie wygodnie i wysoko zasiadają na swoich wierzchowcach dokonując wszelkich czynności nie opuszczając siodła. W taki sam sposób przemieszczają się pośród dziesiątek jurt oferujących dziś lokalną kuchnię, atrakcje oraz gry w stylu strzelanie z łuku, czy rzucanie kulką do puszek po fasoli. Dzieci kupują lody nachylając się ze swoich kucyków, dorośli rozlewają kumys, czyli wódkę z końskiego mleka na grzbietach zebranych w gromady wierzchowców. Również kibice oczekujący na finał przepychają się bliżej mety na swoich koniach. Czołówka zawodników jest już wyraźnie widoczna. Na zaciętych twarzach zawodników rozsmarowany jest kurz, a zacieki z potu zmieszane są z potem i szpikiem. Niektórzy nie mają siodeł, większość nie ma butów, a o kaskach można zapomnieć. Ja wciśnięty między podirytowane konie obserwuję raz emocje tłumu, raz małych jeźdźców okładających konające zwierzęta batami. Zwycięzca wpada na metę. Zaraz za nim kilka pozostałych koni. Eksploduje radosny krzyk i wiwaty, a policyjne paralizatory idą w ruch, gdyż natychmiast rozpoczyna się kolejny wyścig. Dla Mongołów wtarcie we włosy potu koni, które ukończyły rajd oznacza szczęście na cały rok. Dla policji oznacza zabawę w berka i nieudolne próby opanowania tłumu.
Manewrując między końmi i ludźmi obserwuję kilka zwierząt finiszujących bez dżokejów. Teraz jedni rozpoczynają długie świętowanie, inni długi powrót do domu po przegranej. Niektóre rodziny wraz ze swoimi jurtami podróżują konno nawet po kilkanaście dni wierząc, że to właśnie ich koń i jeździec okażą się czempionami Mongolii.
Kolejną atrakcją tego dnia jest mecz polo. Sport ten nie jest tu tradycją, ale wygląda na to, że się nią stanie. Choć nawierzchnia boiska nie jest profesjonalnie przygotowana do ostrych zrywów ani sprintów, choć kije łamią się raz po raz, a nieprzyjemny żar leje się z nieba, nikt nie odpuszcza gry. Gracze nie zmieniają koni podczas przerw, jak ma to miejsce w zachodnich krajach, lecz zwierzęta wytrzymują ostre tempo do samego końca.
Trzeciego dnia rozpoczynają walkę największe gwiazdy mongolskiego sportu- zapaśnicy. Wciśnięty w sam środek przeszło dziesięciotysięcznego tłumu obserwuję, jak ogromni zawodnicy w skąpych strojach odbywają na wejście tradycyjny taniec bokh naśladujący startujące jastrzębie. Wpływy szamanizmu są tu niezaprzeczalne.
Zapasy ludowe to sport zakorzeniony niezwykle głęboko w mongolskiej tradycji. Zasady pozostają wciąż proste: brak podziału na kategorie wagowe i przegrana przy dotknięciu podłoża inną częścią ciała niż stopa. Średnia waga każdego z ponad pięciuset uczestników to sto piętnaście kilogramów. Niektórzy z nich pewnego dnia będą robić karierę w japońskim sumo, inni w sportach walki w rodzimej Mongolii. Jednak tylko jeden odjedzie już dziś nowiutkim land cruiserem i stanie się prawdziwą gwiazdą. W tej chwili odbywa swój taniec bokh zauroczony wiwatami tłumu. Być może to jego pierwszy występ na prawdziwej murawie, a nie na wysuszonej glebie dzikiego stepu.
Poszczególne pojedynki dłużą się w nieskończoność z powodu braku limitów czasowych i pozornie spokojnego trwania zawodników w uściskach w oczekiwaniu na odpowiedni moment do ataku. Po kilku godzinach opuszczam stadion i udaję się w sam środek labiryntu straganów w poszukiwaniu posiłku. Nikt nie zwraca na mnie jednak uwagi, gdyż wszyscy skupieni są na telewizorach transmitujących finał zawodów. Przyglądam się grupkom ludzi w tradycyjnych strojach, czy też zwykłych podkoszulkach. Dla mnie ciekawsze od zawodów jest, jak przeszłość miesza się z teraźniejszością w jednym miejscu i czasie. Nowocześni mieszkańcy tętniącej życiem stolicy, przybysze z najdzikszych zakamarków pustyni Gobi, jeźdźcy z rozległych gór Ałtaj. Jako lud nomadów nie są pewni skąd pochodzą, ani dokąd zmierzają w swoim nagłym postępie. Ich historia jest zawiła. Jednak dziś wszyscy bez trudu odnajdują swoją wspólną tożsamość podczas corocznego narodowego święta Naadam.